reżyseria - John Carl Buechler
scenariusz - Robert Boris, Dennis A. Pratt, Matthew Jason Walsh
obsada - Allen Lee Haff, Götz Otto, Alexandra Kamp-Groeneveld, Karen Nieci, Howard Holcomb, Rebekah Ryan, David Millbern, David Lenneman, Robert Axelrod, Norman Cole, Billy Maddox, Tunde Babalola, Precious Garrett, Brad Sergi
kraj produkcji - USAświatowa premiera - 22 lipca 2003
źródło - tv
John Carl Buechler, kultowy twórca efektów specjalnych zajmujący się również od czasu do czasu reżyserią, nigdy nie zyskał prawdziwej sławy w jednej jak i drugiej dziedzinie. Spójrzmy zresztą na jego filmografię. Praca nad efektami to w większości produkcje Rogera Cormana, filmy studia Full Moon, dwa mniej znane projekty Stuarta Gordona oraz czwarte części HALLOWEEN i KOSZMARU Z ULICY WIĄZÓW. Natomiast najbardziej znane, wyreżyserowane przez niego filmy to jedna ze słabszych części PIĄTKU TRZYNASTEGO - NOWA KREW oraz kultowe TROLL i MIESZKANIEC PODZIEMI, które zresztą doczekały się tego statusu nie przez wzgląd na swą jakość, a raczej sentyment widzów do kiczowatych produkcji z lat 80-tych. Taką jest zresztą jeden z nowszych filmów Buechlera TAJEMNICZY PRZYPADEK DOKTORA JEKYLLA I PANA HYDE'A i arktyczny monster movie Z LODOWEJ OTCHŁANI, w którym pobrzmiewają echa COŚ Carpentera.
Niestety ze wspomnianym dziełem film ma wspólne jedynie dwie rzeczy. Jego fabuła rozgrywa się w stacji badawczej zlokalizowanej na mroźnej Antarktydzie, czego dowodzi jedynie kilka ujęć z szerszej perspektywy prezentujących połacie śniegu i kilka lichych budynków. Drugi wspólny mianownik to czające się w mrocznych zakamarkach kompleksu prehistoryczne skorupiaki zwane trylobitami. Wydostały się one z głębinowego jeziora, w którym na wskutek nieodpowiednio użytych materiałów wybuchowych doszło do naruszenia stabilności płyt tektonicznych. Teraz głodne wyszły na żer i zjadają kolejnych członków załogi szukających na terenie obiektu złóż paliw kopalnych jak i przybyłych na stację studentów mających odbyć tutaj praktyki.
W LODOWEJ OTCHŁANI cierpi na chorobę dręczącą większość zrealizowanych dla telewizji monster movies. Jest bowiem do bólu przeciętny nie oferując w zasadzie żadnych zwrotów akcji, która toczy się od jednej ofiary do drugiej. Czas pomiędzy wypełniają przeciętne dialogi pomiędzy bohaterami, a w dalszych partiach filmu dysputy nad pochodzeniem stworów. Te zostały przedstawione przy pomocy efektów praktycznych i muszę przyznać, że jest to jeden z jaśniejszych punktów produkcji. Mnie owe potworki przypominały najbardziej przerośnięte karaluchy, które tu mają wielkość psa. Ich ataki prezentują się niestety bardzo słabo. Zazwyczaj wygląda to tak, że w momencie śmierci ofiary pokazuje się nam migawkę prezentującą ostatnie chwile z jej życia. Dopiero ostatni kwadrans pokazuje czym mógłby być ten film, gdyby nie szczędzono pieniędzy na jego produkcję.
Jeden z bohaterów, który zasnął po miłosnych ekscesach ze swoją dziewczyną, po przebudzeniu odkrywa że w trakcie gdy smacznie spał, jego partnerka stała się ofiarą prehistorycznego stwora. Naszym oczom ukazuje się piękny widok ofiary, która jest zjadana przez trylobita od środka. Jeśli każdy, nawet zły film ma choć jedną scenę, dla której warto go obejrzeć (jak to niegdyś powiedział pan Kałużyński), to wiedzcie że to jest właśnie ten moment filmu. Później dochodzi również do bezpośrednich ataków stwora, który doskakuje do ofiary przewracając ją na ziemię i kąsając żuwaczkami (?) w klatkę piersiowo doprowadza do jej śmierci. Ostatecznie, jak na porządny monster movie przystało, przyjdzie naszym protagonistom stoczyć walkę z big mamą. Okaże się ona jednak wyjątkowo mało ruchliwa, a pojedynek z nią nie dostarczy nam żadnych emocji. Jest to jeden z niewielu przypadków, gdzie większe nie znaczy lepsze.
Aktorstwo jest raczej przeciętne, ale warto odnotować to, że w jednej z głównych ról wystąpił Götz Otto - jeden z przeciwników Bonda w Jutro nie umiera nigdy. Film Buechlera ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Ogląda się go w miarę znośnie i czas przy nim mija nadspodziewanie szybko. Gdyby bardziej przyłożono się do ataków trylobitów i zafundowano nam więcej makabrycznych scen w rodzaju tej opisywanej wyżej, otrzymalibyśmy całkiem niezły monster movie z ciekawym stworem i sporą liczbą ofiar. Na grozę i napięcie raczej nie liczcie, choć może Was przerazić jedna z dwóch scen prysznicowych, w której pan w średnim wieku prezentuje pięknie owłosione plecy. Jeśliby zdarzyło się Wam włączyć kanał emitujący ten film akurat w tym momencie, moglibyście pomyśleć że spóźniliście się na seans nowej, niskobudżetowej wersji Wilkołaka.
4/10
Niestety ze wspomnianym dziełem film ma wspólne jedynie dwie rzeczy. Jego fabuła rozgrywa się w stacji badawczej zlokalizowanej na mroźnej Antarktydzie, czego dowodzi jedynie kilka ujęć z szerszej perspektywy prezentujących połacie śniegu i kilka lichych budynków. Drugi wspólny mianownik to czające się w mrocznych zakamarkach kompleksu prehistoryczne skorupiaki zwane trylobitami. Wydostały się one z głębinowego jeziora, w którym na wskutek nieodpowiednio użytych materiałów wybuchowych doszło do naruszenia stabilności płyt tektonicznych. Teraz głodne wyszły na żer i zjadają kolejnych członków załogi szukających na terenie obiektu złóż paliw kopalnych jak i przybyłych na stację studentów mających odbyć tutaj praktyki.
W LODOWEJ OTCHŁANI cierpi na chorobę dręczącą większość zrealizowanych dla telewizji monster movies. Jest bowiem do bólu przeciętny nie oferując w zasadzie żadnych zwrotów akcji, która toczy się od jednej ofiary do drugiej. Czas pomiędzy wypełniają przeciętne dialogi pomiędzy bohaterami, a w dalszych partiach filmu dysputy nad pochodzeniem stworów. Te zostały przedstawione przy pomocy efektów praktycznych i muszę przyznać, że jest to jeden z jaśniejszych punktów produkcji. Mnie owe potworki przypominały najbardziej przerośnięte karaluchy, które tu mają wielkość psa. Ich ataki prezentują się niestety bardzo słabo. Zazwyczaj wygląda to tak, że w momencie śmierci ofiary pokazuje się nam migawkę prezentującą ostatnie chwile z jej życia. Dopiero ostatni kwadrans pokazuje czym mógłby być ten film, gdyby nie szczędzono pieniędzy na jego produkcję.
Jeden z bohaterów, który zasnął po miłosnych ekscesach ze swoją dziewczyną, po przebudzeniu odkrywa że w trakcie gdy smacznie spał, jego partnerka stała się ofiarą prehistorycznego stwora. Naszym oczom ukazuje się piękny widok ofiary, która jest zjadana przez trylobita od środka. Jeśli każdy, nawet zły film ma choć jedną scenę, dla której warto go obejrzeć (jak to niegdyś powiedział pan Kałużyński), to wiedzcie że to jest właśnie ten moment filmu. Później dochodzi również do bezpośrednich ataków stwora, który doskakuje do ofiary przewracając ją na ziemię i kąsając żuwaczkami (?) w klatkę piersiowo doprowadza do jej śmierci. Ostatecznie, jak na porządny monster movie przystało, przyjdzie naszym protagonistom stoczyć walkę z big mamą. Okaże się ona jednak wyjątkowo mało ruchliwa, a pojedynek z nią nie dostarczy nam żadnych emocji. Jest to jeden z niewielu przypadków, gdzie większe nie znaczy lepsze.
Aktorstwo jest raczej przeciętne, ale warto odnotować to, że w jednej z głównych ról wystąpił Götz Otto - jeden z przeciwników Bonda w Jutro nie umiera nigdy. Film Buechlera ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Ogląda się go w miarę znośnie i czas przy nim mija nadspodziewanie szybko. Gdyby bardziej przyłożono się do ataków trylobitów i zafundowano nam więcej makabrycznych scen w rodzaju tej opisywanej wyżej, otrzymalibyśmy całkiem niezły monster movie z ciekawym stworem i sporą liczbą ofiar. Na grozę i napięcie raczej nie liczcie, choć może Was przerazić jedna z dwóch scen prysznicowych, w której pan w średnim wieku prezentuje pięknie owłosione plecy. Jeśliby zdarzyło się Wam włączyć kanał emitujący ten film akurat w tym momencie, moglibyście pomyśleć że spóźniliście się na seans nowej, niskobudżetowej wersji Wilkołaka.
4/10
Dziś o 21 powtórka. Na pewno nie przegapię :)
OdpowiedzUsuń