reżyseria - Rob Schmidt
scenariusz - Alan B. McElroy
obsada - Desmond Harrington, Eliza Dushku, Emmanuelle Chriqui, Jeremy Sisto, Kevin Zegers, Lindy Booth, Julian Richings, Garry Robbins, Ted Clark, Yvonne Gaudry, Joel Harris, David Huband
kraj produkcji - USA / Niemcy
światowa premiera - 18 maja 2003
polska premiera - 23 stycznia 2004 (kino)
źródło - dvd (Monolith Video, PL)
Młody lekarz Chris wybiera się na ważne spotkanie. Jedzie autostradą, gdy natyka się na blokadę spowodowaną wyciekiem chemicznej substancji. Nie licząc na szybkie przywrócenie ruchu ulicznego zawraca i wybiera drogę na skróty, przez lasy Zachodniej Wirginii. Chwila nieuwagi i zderza się ze stojącym na środku drogi autem. Okazuje się, że podróżuje nim piątka przyjaciół, a ich środek lokomocji został unieruchomiony przez pozostawiony na drodze kolczasty drut. W poszukiwaniu pomocy i telefonu czwórka z nich trafia do zapuszczonej chaty. Znajdują w niej makabryczne ślady wskazujące na to, że jest ona zamieszkana przez kanibali. W momencie gdy próbują opuścić miejsce zbrodni, nieoczekiwanie powracają właściciele chaty z nową ofiarą. Ukryci intruzi z przerażeniem patrzą na ćwiartowane zwłoki swej koleżanki, która ze swoim chłopakiem miała pilnować ich samochodów. Czy uda im się wydostać ze śmiertelnej pułapki?
DROGA BEZ POWROTU powstała wtedy, gdy już chyba wszyscy byli zmęczeni podobnymi do siebie teen-slasherami, którymi obrodziło po sukcesie Krzyku Wesa Cravena. Film Roba Schmidta wyprowadza nas z college'owych kręgów wprost w leśne ostępy, w których miast zamaskowanego psychopaty grasuje wesoła rodzinka zdeformowanych kanibali. Zmieniają się też protagoniści. Zamiast nabuzowanych hormonami uczniów mamy tu całkiem już dorosłych młodych ludzi, którzy mają swą pracę, poważne plany na przyszłość i też nie całkiem błahe życiowe rozterki. Co prawda znalazła się wśród nich napalona na siebie parka, ale ta szybko znika z ekranu, a my zostajemy z czwórką ciekawych bohaterów, których los nie jest nam absolutnie obojętny. A to jest już solidna baza do zbudowania dobrego napięcia. Wystarczy jeszcze tylko postawić postaci w zagrażających ich życiu sytuacjach, a tych jest całkiem sporo.
Już pierwsza scena z kanibalami, gdy ci oddają się swym makabrycznym praktykom, podczas gdy nasza czwórka chowa się pod łóżkiem i w pomieszczeniu niezbyt już przypominającym łazienkę, mocno szarpie nerwy widza. A przecież trzeba uciec z upiornego domu nim mutanty zauważą obecność intruzów, co oczywiście się nie udaje i bohaterowie zmuszeni są do ciągłej ucieczki po nieznanym im terenie, który ekipa pościgowa zna jak własną kieszeń. Praktycznie od tego momentu tempo filmu praktycznie nie spada aż do samego finału. Jednym z ciekawszych pomysłów jest scena, w której trójka ocalałych chowa się w wieży strażniczej, a gdy ta zostaje podpalona przez kanibali, zmuszeni są oni do ucieczki skacząc wprost na korony drzew i licząc, że zatrzymają się na którejś gałęzi. Jakoś mnie nie obchodziło prawdopodobieństwo takiego rozwiązania, gdyż co mi po logice, skoro jest to bardzo dobrze trzymająca w napięciu sekwencja, w czasie której zresztą dochodzi do najlepszego wizualnie zabójstwa.
Skoro już o tym mowa, to rodzeństwo kanibali nie ma żadnej litości dla swych ofiar. Szkoda tylko, że jest ich tak mało, bo sceny mordów robią spore wrażenie. Na czoło wysuwa się tu cios siekierą w twarz dzielący ją na dwie części jak i scena z drutem kolczastym, w której praktycznie nic nie widać, a wydaje się najkrwawszą w filmie. Są też śmiertelne strzały z łuku, ale tych nie sposób uznać za brutalne, zwłaszcza w przypadku pierwszej zestrzelonej w ten sposób ofiary. W drugim przypadku zadziałał element zaskoczenia, przez co zabójstwo jedynej postronnej postaci można też uznać za ciekawe. W sumie film nie jest tak brutalny jak by się wydawało, ale to nie powinno dziwić, skoro era kina gore i torture porn miała dopiero nadejść. Jak dla mnie nie jest to zarzut, gdyż historia dobrze trzyma w napięciu, a też mamy okazję podziwiać piękną robotę Stana Winstona, który zadbał o szkaradny wygląd zdeformowanych przez kazirodcze praktyki kanibali. Naprawdę trudno nie krzywić się na widok tych brzydali, a gdy dochodzą do tego ich trudne do zdefiniowania dzikie okrzyki i w końcu bezpardonowa pogoń za "zwierzyną" to otrzymujemy antagonistów z piekła rodem.
Szóstkę bohaterów zagrała grupa całkiem znanych i zdolnych aktorów, którzy stworzyli kreacje dzięki którym bardzo jest nam łatwo poczuć sympatię do granych przez nich postaci. Co prawda Lindy Booth i Kevin Zegers robią tu za pierwsze ofiary, przez co o ich bohaterach nie wiemy niczego więcej niż to, że lubią seks, narkotyki i pewnie rock'n'roll, ale już pozostałą czwórkę poznajemy o wiele lepiej i to z tej lepszej strony. Wcielający się w nich Desmond Harrington, Eliza Dushku, Jeremy Sisto i Emmanuelle Chriqui odwalili kawał dobrej roboty umiejętnie ukazując emocje niezbędne w tego typu widowiskach, ale też i w spokojniejszych fragmentach ich grze nie sposób nic zarzucić. Widać tu wyraźnie ekranową chemię pomiędzy Harringtonem i Dushku, a i nietrudno uwierzyć w uczucie łączące postaci grane przez Sisto i Chriqui. Nie można też zapomnieć o poświęceniu aktorów wcielających się w role mutantów, gdyż ich charakteryzacja musiała trwać kilka godzin, ale końcowy efekt był jak najbardziej tego warty.
DROGA BEZ POWROTU zapoczątkowała nie tylko trend bardziej dorosłego kina grozy, ale i przywróciła do łask kino survivalowe, które od lat 80-tych praktycznie nie cieszyło się zainteresowaniem twórców horrorów. Choć film nie osiągnął zadowalających wyników w amerykańskim box office, to jego sława urósła do takich rozmiarów, że postanowiono już czterokrotnie kontynuować zawarty w nim wątek rodziny kanibali. Obraz Roba Schmidta jak najbardziej polecam wszystkim miłośnikom survival horrorów i wszelkiej maści slasherów, gdyż jego fabuła mieści się i w tej konwencji. Jest tu wszystko, czego w takim kinie nie powinno zabraknąć - nieustępujące napięcie, ciekawi bohaterowie i grupa eliminujących ich bezlitośnie morderców. Jak dla mnie wystarczy!
7,5/10
DROGA BEZ POWROTU powstała wtedy, gdy już chyba wszyscy byli zmęczeni podobnymi do siebie teen-slasherami, którymi obrodziło po sukcesie Krzyku Wesa Cravena. Film Roba Schmidta wyprowadza nas z college'owych kręgów wprost w leśne ostępy, w których miast zamaskowanego psychopaty grasuje wesoła rodzinka zdeformowanych kanibali. Zmieniają się też protagoniści. Zamiast nabuzowanych hormonami uczniów mamy tu całkiem już dorosłych młodych ludzi, którzy mają swą pracę, poważne plany na przyszłość i też nie całkiem błahe życiowe rozterki. Co prawda znalazła się wśród nich napalona na siebie parka, ale ta szybko znika z ekranu, a my zostajemy z czwórką ciekawych bohaterów, których los nie jest nam absolutnie obojętny. A to jest już solidna baza do zbudowania dobrego napięcia. Wystarczy jeszcze tylko postawić postaci w zagrażających ich życiu sytuacjach, a tych jest całkiem sporo.
Już pierwsza scena z kanibalami, gdy ci oddają się swym makabrycznym praktykom, podczas gdy nasza czwórka chowa się pod łóżkiem i w pomieszczeniu niezbyt już przypominającym łazienkę, mocno szarpie nerwy widza. A przecież trzeba uciec z upiornego domu nim mutanty zauważą obecność intruzów, co oczywiście się nie udaje i bohaterowie zmuszeni są do ciągłej ucieczki po nieznanym im terenie, który ekipa pościgowa zna jak własną kieszeń. Praktycznie od tego momentu tempo filmu praktycznie nie spada aż do samego finału. Jednym z ciekawszych pomysłów jest scena, w której trójka ocalałych chowa się w wieży strażniczej, a gdy ta zostaje podpalona przez kanibali, zmuszeni są oni do ucieczki skacząc wprost na korony drzew i licząc, że zatrzymają się na którejś gałęzi. Jakoś mnie nie obchodziło prawdopodobieństwo takiego rozwiązania, gdyż co mi po logice, skoro jest to bardzo dobrze trzymająca w napięciu sekwencja, w czasie której zresztą dochodzi do najlepszego wizualnie zabójstwa.
Skoro już o tym mowa, to rodzeństwo kanibali nie ma żadnej litości dla swych ofiar. Szkoda tylko, że jest ich tak mało, bo sceny mordów robią spore wrażenie. Na czoło wysuwa się tu cios siekierą w twarz dzielący ją na dwie części jak i scena z drutem kolczastym, w której praktycznie nic nie widać, a wydaje się najkrwawszą w filmie. Są też śmiertelne strzały z łuku, ale tych nie sposób uznać za brutalne, zwłaszcza w przypadku pierwszej zestrzelonej w ten sposób ofiary. W drugim przypadku zadziałał element zaskoczenia, przez co zabójstwo jedynej postronnej postaci można też uznać za ciekawe. W sumie film nie jest tak brutalny jak by się wydawało, ale to nie powinno dziwić, skoro era kina gore i torture porn miała dopiero nadejść. Jak dla mnie nie jest to zarzut, gdyż historia dobrze trzyma w napięciu, a też mamy okazję podziwiać piękną robotę Stana Winstona, który zadbał o szkaradny wygląd zdeformowanych przez kazirodcze praktyki kanibali. Naprawdę trudno nie krzywić się na widok tych brzydali, a gdy dochodzą do tego ich trudne do zdefiniowania dzikie okrzyki i w końcu bezpardonowa pogoń za "zwierzyną" to otrzymujemy antagonistów z piekła rodem.
Szóstkę bohaterów zagrała grupa całkiem znanych i zdolnych aktorów, którzy stworzyli kreacje dzięki którym bardzo jest nam łatwo poczuć sympatię do granych przez nich postaci. Co prawda Lindy Booth i Kevin Zegers robią tu za pierwsze ofiary, przez co o ich bohaterach nie wiemy niczego więcej niż to, że lubią seks, narkotyki i pewnie rock'n'roll, ale już pozostałą czwórkę poznajemy o wiele lepiej i to z tej lepszej strony. Wcielający się w nich Desmond Harrington, Eliza Dushku, Jeremy Sisto i Emmanuelle Chriqui odwalili kawał dobrej roboty umiejętnie ukazując emocje niezbędne w tego typu widowiskach, ale też i w spokojniejszych fragmentach ich grze nie sposób nic zarzucić. Widać tu wyraźnie ekranową chemię pomiędzy Harringtonem i Dushku, a i nietrudno uwierzyć w uczucie łączące postaci grane przez Sisto i Chriqui. Nie można też zapomnieć o poświęceniu aktorów wcielających się w role mutantów, gdyż ich charakteryzacja musiała trwać kilka godzin, ale końcowy efekt był jak najbardziej tego warty.
DROGA BEZ POWROTU zapoczątkowała nie tylko trend bardziej dorosłego kina grozy, ale i przywróciła do łask kino survivalowe, które od lat 80-tych praktycznie nie cieszyło się zainteresowaniem twórców horrorów. Choć film nie osiągnął zadowalających wyników w amerykańskim box office, to jego sława urósła do takich rozmiarów, że postanowiono już czterokrotnie kontynuować zawarty w nim wątek rodziny kanibali. Obraz Roba Schmidta jak najbardziej polecam wszystkim miłośnikom survival horrorów i wszelkiej maści slasherów, gdyż jego fabuła mieści się i w tej konwencji. Jest tu wszystko, czego w takim kinie nie powinno zabraknąć - nieustępujące napięcie, ciekawi bohaterowie i grupa eliminujących ich bezlitośnie morderców. Jak dla mnie wystarczy!
7,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz